I miejsce - „Russian kitsch project” – Autor: Krystian Fred
Są filmy do oglądania i do kultywowania. Co prawda, samo stwierdzenie film kultowy zostało przechwycone przez specjalistów od marketingu jako wabik frekwencyjny, to nie mniej jednak, gdzieś na uboczu multipleksów pojawiają się dzieła niezależne, które mogą stać się sacrum masowej kultury. Takim filmem jest „Chapiteau-show” Siergieja Łobana – obraz idealnie wpisujący się w poetykę współczesnej kultury internetowej, gdzie granica między kabotyństwem a wysublimowaniem jest coraz bardziej rozmyta.
Ograniczenie listy twórców do nazwiska reżysera w przypadku „Chapiteau-show” jest dość niesprawiedliwym uproszczeniem. Film jest dziełem grupy artystycznej SWOI2000, która oprócz działalności w obszarach kinematografii, słynie zarówno z akcji happeningowych (np. wystawienie swojego oddziału, uzbrojonego w absurdalne hasła, na pochód pierwszomajowy w Moskwie), jak i typowo muzycznych, których rezultat można obejrzeć na YouTube. Ich pełnometrażowym debiutem był „Pył” z 2005 roku (do obejrzenia w sekcji Kalejdoskop nowego kina), opowiadający o dążeniu do spełnienia marzeń z pominięciem własnego wkładu w jego realizacje. Budżet produkcji zamykał się w granicach trzech tysięcy dolarów, co dość wyraźnie odbiło się na jakości warsztatu filmowego, ale z drugiej strony, pozwoliło lepiej wybrzmieć groteskowej fabule. W przypadku „Chapiteau-show” nie możemy mówić o amatorstwie. Twórcy zapanowali nad kamerą i językiem filmowym, w czym z pewnością pomógł prawdziwie filmowy budżet: 2 mln dolarów. Film składa się z 4 segmentów: Miłość, Przyjaźń, Szacunek i Współpraca – a całość jest skonstruowana w taki sposób, że główni bohaterowie jednego segmentu stają się jednocześnie postaciami drugo- albo nawet i trzecioplanowymi w kolejnych odcinkach. Tym samym, kiedy któryś z bohaterów przeżywa prawdziwy dramat związany ze spotkaniem najokrutniejszego człowieka świata, dla kogo innego jest to nic innego jak wrzaskliwe i rozhisteryzowane biadolenie. W ten sposób twórcom udało się doskonalenie ująć miałkość ludzkich problemów, które przez samych zainteresowanych zostają wyolbrzymione do rozmiarów ogólnoświatowej tragedii, ale dla postronnych nie mają one żadnego znaczenia.
Dramaty bohaterów sprowadzają się do nieumiejętności dostosowania się młodych ludzi do czyichś zachcianek czy oczekiwań. Nerd nienadążający za swoją internetową miłością, niesłyszący chłopak skonfrontowany z liberalnymi rówieśnikami, syn i twarda szkoła życia serwowana przez ojca oraz producent nieznajdujący poklasku dla swojego eksperymentu naukowego – ich wszystkich połączy głębokie rozczarowanie wobec osób, którym zaufali. Szczególnie dobitnie te emocje zostały wyrażone w sekwencji Miłość (zdecydowanie najlepszej), doskonale zagranej przez naturszczyka Aleksieja Podlaskiego (z wykształcenia... gastroenterologa, który zagrał również główną rolę w „Pyle”) i drobniutkiej, lecz pełnej energii Wiery Strokowej. Największą siłą tej produkcji są jednak piosenki majkopskiej grupy Karamazovi Twins, których mało wyszukany tekst zostaje koślawo zaaranżowany przez bohaterów. Już w nazwie tego zespołu scalono tzw. kulturę wysoką i popkulurową miałkość. Takie właśnie są sekwencje muzyczne w „Chapiteau-show”, gdzie bogata rosyjska tradycja od folkloru do klasyki rocka zostaje zmieszana z zachodnim mainstreamem. A wszystko pod kopułą królestwa tandety – cyrku. Czego my tu nie mamy? Z jednej strony: Elvis Presley, Queen, Wiktor Coj i wielu innych. A z drugiej: ludowa przyśpiewka i bajka o Mojdodyrze. Kicz goni kicz i przez to przestaje być tandetą, a staje się celowym zabiegiem, hipnotyzującym widza i nie pozwalającym o sobie zapomnieć. I na dodatek silnie uzależniającym. Wydaje się, że sukcesem jest tu naturalność. Każdy z bohaterów wyraża swoje emocje po swojemu, czyli ułomnie. Nie ma trzystu pięćdziesięciu tancerzy, precyzyjnie wyćwiczonej choreografii i balu na sto par. Ciemna scena i świdrujące ją oko. I bohater. Żadna tam diva, żaden maestro. Po prostu człowiek.
„Chapiteau-show” to iście kampowa rozrywka, krocząca wprost do miana dzieła kultowego. W czasach, w których dominują celebrycki blichtr i rozbuchane widowiska Łoban oddał głos prostemu ludowi. Aż chce się zaśpiewać z bohaterami finałowe „Oooou Jeee, oooo bejbi bejbi!” No co? Przecież śpiewać każdy może.